Mój mąż, jedyny żywiciel rodziny,
stracił pracę ...
Braliśmy taką opcję pod uwagę kiedy dowiedzieliśmy
się o zmianach organizacyjnych w firmie
w której pracował ale co innego żyć nadzieją a może nie
a co innego dowiedzieć się, że właśnie i niestety tak ...
Poczułam, że ziemia rozsuwa mi się pod nogami
a ja spadam w otchłań ...
Mój mąż widząc bladość na mym obliczu
podszedł do mnie, pocałował czule w czółko
i powiedział :
"Coś musi się skończyć by coś mogło się zacząć,
będzie dobrze kochanie."
Poczułam że wracam do żywych ...
Dzięki niemu i jego optymizmowi przeżyłam te ciężkie dni ...
Kocham go za to tak mocno, że mocniej już się nie da.
Okazuje się, że w naszym kraju nie wystarczy być dobrym pracownikiem
i mieć coroczne oceny jedne z najlepszych ...
Jeśli nie masz pleców nie masz pracy bez względu na to,
jak bardzo tą pracę szanujesz ...
To przykre ...
To niewątpliwie mojego męża i pozostałych wyrzuconych
pracowników zabolało ...
Tym bardziej, że na ich miejsce przyjęto
nowych, z zewnątrz, zupełnych nowicjuszy ...
Tego nie zrozumiem chyba nigdy ...
No cóż ...
Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem choć
przyznać muszę, że ten epizod w naszym życiu
spowodował, że ja każdego dnia czułam jak powoli
uchodzi ze mnie powietrze.
Snułam się po domu niczym własny cień
niezdolna do czegokolwiek.
Dzięki naszemu przyjacielowi, aniołowi stróżowi naszemu,
mój mąż dziś pierwszy raz poszedł do nowej pracy.
Co rusz zerkam na zegarek oczekując go z niecierpliwością ...
Tak bardzo bym chciała by w nowej pracy
było mu po prostu dobrze ...
Chciałabym wierzyć, że ta zmiana pociągnie za sobą tylko same dobre rzeczy.
Trudne to ale się staram ...

Przy okazji tego posta chciałabym Wam serdecznie i gorąco podziękować
za wszystkie komentarze, rady i wskazówki
zamieszczone pod poprzednim postem.
Pewnie nie raz (jeśli pozwolicie oczywiście)
zwrócę się do Was z prośbą o pomoc w "wychowywaniu"
mojego psiulka, który niezłym łobuziakiem jest
i dość trudno jest go nam narazie okiełznąć.
Pozdrowionka ślę ...